Ech... patrzę na to 365/365 i... aż trudno mi uwierzyć, że oto minął rok. Że dotrwałam w tym zapisywaniu do tej, mimo wszystko, magicznej daty.
Od rana piękne słońce! Cudowne, zachęcające. Pojechaliśmy na spacer do portu w Mrzeżynie, łaziliśmy po plaży, spotkaliśmy spacerowicza, który idąc plażą czytał książkę. Ale było też bardzo zimno i wietrznie a G. umoczył w morzu rękawiczkę. Na obiad pojechaliśmy do polecanej "Wiejskiej chaty u Beaty". Zmarznięci zamówiliśmy żurek i drugie dania. Kiedy kelnerka przyniosła miski z zupą zapytałam, czy drugie dania są adekwatnej wielkości? Pani przytaknęła i poinformowała, że można zabrać do domu. I kiedy szła do nas z talerzami już wiedziałam, że zwyczajny, nawet bardzo głodny człowiek nie da rady zjeść tego, co jest na talerzu. Matko, jedną porcją najadłaby się cała nasza trójka. Kupiliśmy też pierogi na noworoczny obiad. 20 sztuk pierogów pani musiała spakować do czterech pudełek obiadowych, to daje pojęcie, jak wielkie były:)
Po obiedzie poszliśmy na promenadę. Akurat zachodziło słońce. Stał kramik z grzanym winem. Serce ściskało się ze wzruszenia, że dana jest nam taka chwila. Że czuję, jakby to był najpiękniejszy sylwester w moim życiu. Nie na balowej sali, nie w makijażu, obcasach, sukience ale na falochronie, w czapce, kapturze, przy zachodzącym słońcu. Nie umiałabym wymarzyć sobie lepszego zakończenia roku.